Poznaj tę historię
Jak się znalazłam w TBK? Szukano przewodnika, który będzie oprowadzał w języku
niemieckim. Byłam święcie przekonana, że znam niemiecki, ale kiedy dostałam 300 słówek z
piwowarstwa, to się nieco załamałam. Musiałam się nauczyć nowego słownictwa – wcześniej
do niczego nie były mi potrzebne niemieckie tłumaczenia takich słów jak „brzeczka”.
Skąd pomysł na oprowadzanie po śląsku? Sami na to wpadliśmy. Na początku było to bardzo
wypasione, graliśmy na instrumentach, mieliśmy hymn Tyskiego.
Nasze śląskie tyskie piwo wyborny mo smak
Pijom je na całym świecie, bo powiem wom tak
Kto Tyskiego nie wypije to jest jaki cep
Więc ty syneczku te piwo słep
Jak to piwo już wypijesz
Zaraz lepiej se pożyjesz
Choćbyś mieszkoł kajś w guliku
albo innym też chlewiku
Stworzyliśmy ten projekt dobrych parę lat temu. Na początek musieliśmy przygotować
jednoznaczny szymel tekstów. Przy czym nie każdy sobie, tylko tłumaczyliśmy tekst, z którym
oprowadzamy po polsku, na język śląski. Na końcu zostało to sprawdzone pod względem
poprawności przez historyka Tomasza Wronę.
Tłumaczyła to nasza „śląska” czwórka przewodników i trochę było z tym problemów, których
się nie spodziewaliśmy. Mnie powiedzieli: „Ty taki technolog, to przetłumacz te
nowoczesne”. A oni się trzymali takich zwrotów, które znają. I co się okazało? Mimo że
jesteśmy oddaleni o rzut kamieniem, bo Ewka jest z Piasku, Dorota jest tyszanką, ja z
Hajduków [dzisiejszy Chorzów-Batory – przyp. red.], a Michał z Mysłowic, tośmy się
sprzeczali o pojedyncze słowa. To świetny przykład na to, dlaczego nie ma jednolitej godki
śląskiej – są w niej spore różnice. Weźmy takie słowo jak „rogolka”. Tak się godo sam (mówi
w Tychach), a u mnie się godało „kwyrlok”. Miałam kiedyś przyjemność oprowadzać po
browarze Janusza Gajosa z żoną. Opowiadałam to zdarzenie po oprowadzaniu i żona pana
Gajosa powiedziała: „A u nas we Wrocławiu się na to mówi »kwirlejka«”. Okazało się, że taki
prosty przedmiot jak mątewka do mącenia kwaśnego mleka ma wiele nazw w różnych
regionach – w Krakowie to np. „kołatka”.
Miałam też problem z tankofermentorami, czyli tankami fermentacyjnymi – jak je
przetłumaczyć? Stworzyłam więc słowo, a ono później znalazło się w almanachu „Konkurs na
najpiękniejsze śląskie słowo”. Tank fermentacyjny to wielka blaszana putnia, jak to się po
śląsku pado (mówi). A że tam geruje (fermentuje), to wyszła putnia gerowa. I moja ówczesna
szefowa zasugerowała, że to jest tak fajne, że trzeba dodać do tego opis i zgłosić do
konkursu. Wysłałyśmy nasze zgłoszenie, a putnia gerowa znalazła się w almanachu.
Wprawdzie nie wygrała, ale jest – łącznie z rysunkiem tanków fermentacyjnych.
Oprowadzam też po niemiecku. Faktycznie znam ten język, składałam egzaminy w Instytucie
Goethego, byłam na kursie w Hamburgu, więc potrafię przesiać język śląski, oddzielić go od
germanizmów. I tam, gdzie można zastąpić coś rdzennym słowem, po prostu je wstawiam.
Czasem niestety się nie da, np. lajtung, czyli przewód, to typowy germanizm. Zresztą, gdyby
dobrze poszukać, to w języku polskim mamy mnóstwo germanizmów. Burmistrz, ratusz,
ślusarz – to wszystko pochodne z języka niemieckiego. Język jest płynny. My sami teraz
używamy dużo amerykanizmów, a z mojego pokolenia pochodzą wtrącenia rusycyzmów.
Język jest żywy. To nie łacina.
Język śląski ma to do siebie, że pewne rzeczy można powiedzieć wprost, co nie zawsze w polskim wypada.
Na wycieczki po śląsku często zapisują się ludzie spoza regionu, którzy z szacunkiem i bardzo
dużym pietyzmem tej śląskiej godki słuchają. Ślązacy, którzy tu przychodzą, chcą natomiast
udowodnić, że są lepsi ode mnie. Ci spoza Śląska są zachwyceni i gdy czasem sugeruję, że
częściowo będę mówić po polsku, to twardo oponują.
Często podczas oprowadzania bawi mnie jedna, powtarzająca się sytuacja. Gdy jesteśmy na
warzelni, a ja mówię: „Podziwiejcie sie na te gryfne płytki, sam na tych zojlach mocie dwie
takie fajne płytki”, to goście oglądają, oglądają… I po chwili mówię, że może przejdę na język
polski: „Zerknijcie państwo na te kolumny, na których są płytki u góry”. Często płaczą
wówczas ze śmiechu.
Zwiedzający nieraz mają swoje teorie. To jest coś niesamowitego! Może tu nie jest
romantycznie, bo te tanki są oziębłe, ale na pewno jest higienicznie. Na całej trasie warzenia
piwa jest 1000 prób, to coś niesamowitego! A zwiedzający będą mówić, że piwo z beczki to
było coś. Nieprawda! Piwowarzy mówią, że beczki po piwie po opróżnieniu śmierdziały!
Trzeba było je myć i uszczelniać – tymczasem wielu gości opowiada, że kiedyś piwo z beczki
było najlepsze.
My, tyscy przewodnicy, uważamy sezon turystyczny za otwarty, gdy ktoś z odwiedzających
zapyta, czy dolewamy jeszcze żółci do piwa. Nie wiem, skąd się to w ogóle wzięło. To mit,
który powstał w okresie, gdy mięso było na kartki.
Często zdarzają się też piwowarzy domowi, którzy sprawdzają moją wiedzę.
Pamiętam takie zdarzenie, z grupą seniorów z Krakowa – profesorowie, adwokaci, medycy
na emeryturze. Powiedziałam do nich: „Jakby ktoś z was potrzebował iść do haźla, to haziel
jest do doła i do lewa” (gdyby ktoś chciał skorzystać z toalety, to jest na dół i w lewo) – i
jeden z gości się mnie spytał: „Co to jest haźla?”. Ja im na to: „O, wy moje biedne gorole”.
Grupa była zachwycona oprowadzaniem, a ja się do nich cały czas zwracałam „moje wy
gorole”. Gdy już się bardziej ze sobą zaprzyjaźniliśmy, to jeden z nich mnie zapytał: „A niech
mi pani powie, co to właściwie jest gorol”. Odparłam: „Wiecie, panie, tak jednym słowem,
jednym zdaniem, żeby to podać… dajmy na to, mieszkaniec Madagaskaru to też jest gorol”.
W momencie zaczęli się śmiać, chociaż to, co powiedziałam, śmieszne nie było. Kiedy w
końcu przestali, spytałam: „Czemuście się tak śmiali?”. Na to ten, co mnie zapytał, mówi: „Ta
pani, co będzie płacić za tę wycieczkę, ma wujka na Madagaskarze i on tam jest
zakonnikiem”. Pomyślałam wtedy, że gdybym grała w totka tak, jak strzelam gafy, to by było
super!
Krakowskiej grupie tak się podobała ta wycieczka, że ich szefowa (a była to grupa
odkrywająca Polskę poza biurami podróży) zwróciła się do mnie z prośbą o opracowanie
trasy w języku śląskim, ale tam, dokąd ich nie zaprowadzi żadne biuro. I ja im
zorganizowałam trzy różne wycieczki, łącznie z teatrem w Orzeszu, po śląsku.
Z początku czułam się mocno zagubiona w TBK. Gdybym miała nadać sobie jakieś logo, to
bym dała nad głową neon z napisem „dlaczego?”. A przy piwie, przy jego historii, tych
„dlaczego” jest bardzo dużo. Połknęłam bakcyla! Zaczęło się od momentu, w którym
napotkałam problem z tłumaczeniem ziemi okrzemkowej, która jest na filtrze.
Zastanawiałam się, jak ludzie wpadli na to, żeby to była akurat ziemia okrzemkowa. Czemu
tak? Zaczęłam to tropić, odkryłam, że ludzie nie potrafili na samym początku uzyskiwać
wysokiej temperatury, by coś nagrzać. Tworzyli kule z gliny, rozgrzewali je w ognisku i
wrzucali do brzeczki, zacieru. Niektóre kule się rozpadały i tam, gdzie się taka kula rozpadła,
piwo było lepiej odfiltrowane. A później to już poleciało.
Kiedyś oprowadzałam pana, który był przedstawicielem Pilsner Urquell. Zapytałam go,
dlaczego w piwowarstwie i gorzelnictwie stosowana jest miedź, a on mi odpowiedział
pytaniem: „A nasze babki w czym smażyły konfitury? No, w miedzianych rondlach!”. Miedź
przyspiesza karmelizację, czyli wybijanie cukru z roztworu. Poszłam tropem miedzi – do teraz
w kadzi zaciernej dno jest miedziane. Miedź jest też potrzebna organizmowi, np. dla
prawidłowego funkcjonowania siatkówki oka. I tak szukałam, drążyłam, wreszcie doszłam do
tego, że co czwarta recepta w średniowieczu zawierała piwo.
Zaczęłam te informacje segregować i powstał mój almanach anegdot, które uatrakcyjniają
oprowadzanie. Przykładowo to, że w 1955 r. Amerykanie zgromadzili całą żywność w
puszkach (w tym piwo) i poddali je promieniowaniu jądrowemu, by sprawdzić, co z tego
przetrzyma ewentualny atak jądrowy. Okazało się, że tylko piwo nie zmieniło swoich
właściwości!
To wszystko sprawia, że piwo jest czymś „wow”. „Myśmy tego nie wiedzieli. Ale to jest
fajne!” – to najlepsze, co mogę usłyszeć od zwiedzających.
Stworzyłam sobie też osobny dział świętych odpowiedzialnych za piwo. Papież Klemens VIII,
który był nuncjuszem apostolskim w Krakowie, rozkochał się w piwie. Gdy siedział już na
papieskim tronie, poważnie zachorował i był prawie umierający. Pytano go, co by jego
wielebność chciał, a on odparł: „Piwia z Polski”. Zgromadzeni wokół niego myśleli, że chodzi
o jakąś św. Piwię i zaczęli się modlić: „Święta Piwio z Polski, uzdrów naszego papieża”. Gdy
ten to usłyszał, tak się śmiał, że wrzód, przez który chorował, pękł, a papież ozdrowiał.
W starożytnym Egipcie piwowarzy byli zwolnieni z obowiązku służby wojskowej, ale musieli
leczyć ludzi. Przyczyna była dwojaka. Po pierwsze – gdyby piwowara zabili, to kto by potem
warzył piwo? A po drugie – to świadczy o tym, że piwo miało właściwości zdrowotne.
Nie kolekcjonuję specjalnie kufli, ale mam kilka ciekawych. Kiedyś udało mi się kupić
metalowy, który ma szklane dno. Zaintrygowało mnie, dlaczego ten kufel ma szklane dno.
Zaczęłam grzebać i znalazłam, że w Anglii można kupić takie pamiątki – kufle z wtopionym w
dno 1 szylingiem. Nikt nie wie właściwie, dlaczego tak jest. Dokopałam się do informacji, że
jeśli warzono piwo górnej fermentacji, to ono było mętne. Nie brakowało werbowników,
którzy pozyskiwali ludzi do wojska albo do pracy na statku na wiele lat. A robili to w bardzo
perfidny sposób, wykorzystując fakt, że ludzie nie umieli pisać ani czytać. Jedynym znakiem
podpisania umowy, tego cyrografu, było przyjęcie kufla piwa od nieznajomego stawiającego.
Werbownicy wypatrywali tych, którzy byli już wcięci i chcieli się napić, i stawiali im piwo. A
na dno wrzucali szylinga. Ktoś pił mętne piwo, nie widząc dna. Wypijał piwo z szylingiem i w
ten sposób podpisywał na siebie cyrograf. Tak zaczęto produkować kufle ze szklanym dnem,
by móc go podnieść i, gdy ktoś obcy stawiał piwo, sprawdzić, czy tam nie ma czasem
szylinga.
Dlaczego klapki na piwie, a i pokrywki na garnkach? To dekret papieża po dżumie – chodziło
o to, że pchły, które bytowały na szczurach, przenosiły dżumę. Potem się w kuflach pojawiły
dzwonki albo gwizdki. Historia piwa mnie wciągnęła zupełnie. Jestem zakochana w tym
miejscu, wspaniale, że przyszło mi tu pracować.
Ludzie, którzy pracują w browarze, to często trzecie, czwarte pokolenie związane z
browarnictwem. Można odnaleźć w ich nazwiskach ślady profesji ich przodków. Chmiel,
Chmielarz, Piwowar, Piwowarczyk. To znamienne.
Darzę wielkim szacunkiem Hochbergów, zwłaszcza Jana Henryka XI, który ten browar kupił w
1861 r. Można rzec, że trochę nim się bawił. Niezwykłe jest to, że go zelektryfikowano
zaledwie w 11 lat po tym, jak Edison wynalazł żarówkę, czyli jeszcze w XIX w.
Gdy książę Hochberg odwiedzał ten browar, to podobno każdy z jego pracowników dostawał
złotówkę. Sprawdziłam, jaką wartość miała w tamtych czasach złotówka: za 2 złote można
było kupić parę butów, tak że po wizycie na jednego buta każdy miał.
Pamiętam też, że na przystanku koło giełdy kwiatowej, z którego często dojeżdżałam,
słyszałam, jak za moimi plecami się leje woda. A było to 40 lat temu. Zastanawiałam się
wtedy, co to za woda, co tam się leje. Potem, gdy już weszłam w piwowarskie buty, to się
dowiedziałam, że było to związane z pierwszym systemem chłodzenia i okładaniem lodem.
Dziś w tym miejscu stoją tanki fermentacyjne. Działo się to na moich oczach, przybywało
tanków, przybywało ładu, jakości. Widzę na każdym kroku, że mamy piękny, zadbany teren.
Jestem szczególarką i denerwowały mnie dwie asfaltowe uliczki. Gdy nas przejęło Asahi,
pierwsze, co się wydarzyło, to rekonstrukcja obu tych uliczek. Wróciła kostka brukowa, i to z
zachowaniem wielkiej staranności i zasad sztuki. Powrót do tego klimatu bardzo mi
zaimponował.
Mamy tu dużo ciekawostek. Często, gdy kogoś oprowadzam, ten ktoś dzieli się swoimi
wspomnieniami i historiami. Kiedyś oprowadzałam grupę, przechodzimy obok słodowni i
jeden pan mówi: „A tam to pracował mój pradziadek nazwiskiem Anderko, był
pielęgniarzem”.
Książę przyjaźnił się z Juliuszem Mullerem, który był tu głównym piwowarem i wprowadził
lager do tyskiego browaru. Prześledziłam jego życiorys. Gdy skończył 16 lat, rodzice mu
powiedzieli, że jest już dorosły i ma iść do roboty. W niektórych niemieckich landach do dziś
występuje zwyczaj zwany wanderschaft – nie idzie się do zawodówki, ale na termin do
majstra. Uczeń wkłada tzw. tracht, czyli konkretny strój, sygnał dla ludzi po drodze, że jest na
naukach. Ludzie mają obowiązek takiemu młodzieńcowi dać wsparcie w postaci noclegu i
wyżywienia. Pochodzący z Grodkowa na Opolszczyźnie Muller miał taki wanderschaft.
Prześledziłam jego trasę, był w naprawdę odległych miejscach. Przeszedł Wrocław, Mohylew,
był też prawdopodobnie w Wiedniu. Tam działał piwowar, który wymyślił dolną fermentację,
a Muller u niego praktykował. I potem, będąc w Hamburgu, przeczytał ogłoszenie, że w
Tychach szukają piwowara. Najpierw był tu jako piwowar, a potem jako dyrektor. Przez 30 lat
pracy książę traktował go jak przyjaciela i to do niego przyjeżdżał. Trzeba sobie uświadomić
jedną rzecz – książę i piwowar, niby dwie bajki, ale naprawdę się przyjaźnili.
Pierwsze nasze śląskie stroje były zamówione u pani, która je szyje. Mieliśmy je ja, Dorota
Celińska, Ewa Wawrzyczek i Michał Kopeć. To my z Dorotą zaczęłyśmy się jarać – później i
Ewa do tego dołączyła – tak bardzo, że chciałyśmy mieć prawdziwe stroje. Zaczęłyśmy
szukać, ja odnalazłam stroje mojej babci.
Trafiłam do pana, który odbudował tradycję chodzenia na pońć na Anaberg (pielgrzymki na
Górę św. Anny), odrodził też chodzenie w śląskich strojach na procesję na Boże Ciało.
Początkowo były to trzy osoby, dziś jest już setka. On też szyje śląskie stroje. Jest krojczym, a
jego żona i synek, a także teściowa w małym kamerliku tworzą te stroje. Utkwił mi w pamięci
ten maluch, wówczas 4-letni, który na powitanie spytał: „A jaki se ten strój życzycie?
Chopski, babski abo do dziecka?”. Menadżer pełną gębą! U pana Grzegorza Stachlaka
kupiłam wiele strojów, a potem to już poleciało i dziś ludzie do mnie się sami zgłaszają.
Często zapraszam do domów kultury, gdzie opowiadam o śląskim stroju – stworzyłam
projekt „Śląski strój jako dawny Facebook”, bo po obleczeniu (ubiorze) można poznać, skąd
kto jest. Nawet po samym wszyciu rękawa – czy to bufka, czy jest płaski. Po tym, jaki jest
kolor jakli (kobiecego żakietu), można ocenić wiek kobiety, po tym, jaka jest szerokość
fartucha, czy jest biedna, czy bogata, czy są obrazki, czy nie… Sama zaczęłam to poznawać,
odnajdywać to, co dawno płynęło w moich żyłach, bo jestem siódmym pokoleniem
Ślązaków.
Czasem sobie robię „jaja”. Wkładam śląski strój, wsiadam w autobus i jadę do Katowic – i
sprawdzam, jak ludzie reagują. Zawsze są zachwyceni, pytają, co to za strój, jakie ma
znaczenie.
Kilka lat temu popełniłam małe szaleństwo. Wyrzuciłam z domu meblościankę, taką PRL-
owską. W jej miejsce kupiłam na Allegro cały zestaw mebli kuchennych art déco z lat 30.,
czyli tradycyjny śląski bifyj. Samodzielnie je odnowiłam. I tak w pokoju, gdzie ludzie mają
zwykle normalne meble, mam zupełnie inny wystrój. W tym pokoju zawsze też wisiały
portrety bliskich, mojej babci, dziadka, mamy i jej siostry, gdy były malutkie. Śląskość była
widoczna, teraz została jeszcze bardziej podkreślona.
Michał Kopeć, kolega, z którym oprowadzam po śląsku, zaproponował, by ten bifyj stał się
tłem do filmów. Mówił: „Słuchaj, godasz z nas najlepiej po śląsku, posługujesz się tą mową na
co dzień. Zrób coś z tym!”. I tak się zaczęło. Nakręciliśmy z Michałem do dziś ponad 300
filmów. Postanowiłam odszukać ludzi, którzy odnieśli sukces, są Ślązakami i godają. Wcale
nie było to łatwe. Dotarłam do aktorów, do różnych twórców, ale albo się wstydzili godać,
albo się okazało, że już nie potrafią. To było o tyle smutne, że człowiek, który „godoł
perfekt”, Darek Niebudek, wcale nie jest Ślązakiem, a pochodzi z… Kielc! Dotarcie do niego
było momentem, który bardzo ciepło wspominam – to odnoga mojego kanału „Ludzie z
pasją”.
Drugą z odnóg mojego „Bifyja” to „Przy żeleźnioku”, w którym opowiadam m.in. historie
przekazywane przez moich przodków. Żeleźniok to żeliwny piecyk do ogrzewania
pomieszczenia, ja mieszkam w bloku, więc – co naturalne – go nie miałam. Ale specjalnie do
tych nagrań go kupiłam. Pech chciał, że gdy przywiózł mi go kurier, zepsuła się winda i musiał
go wnieść na piąte piętro. Przy tym piecu powstało kilkanaście filmów o tym, co ja, jako
dziecko, słyszałam w opowieściach przy żeleźnioku, bo faktycznie taki piec stał u mojej babki.
Co ciekawe, był on wtedy wypożyczany, a ten motyw wykorzystałam, by napisać bajkę.
Biorę udział w różnych konkursach, które są związane ze Śląskiem. Był konkurs na bajkę po
śląsku, zorganizowany przez ówczesny Regionalny Instytut Kultury. Znalazłam się wśród
zwycięzców, ale co się okazało – nie doczytałam do końca regulaminu. Pozostawiono w
konkursie wybór, można więc było przetłumaczyć bajkę na śląski – i większość osób tak
właśnie zrobiła. Ja zaś napisałam własną bajkę, która była echem mojego dzieciństwa. Jako
dziecko byłam przekonana, że ten żeleźniok w jakiś sposób żyje. W rzeczywistości nasze dwie
rodziny go sobie pożyczały, były bardzo biedne. A ja, mała, wierzyłam, że on ma nóżki i się
sam przemieszcza. Zrobiłam z tego bajkę, w którą wplotłam też inne przekazy moich
przodków.
W czasie pandemii COVID-19 miałam misję. Patrzyłam na smutnych ludzi i postanowiłam
zmienić świat – bo świat zmienia jeden człowiek, nie wszyscy. Wymyśliłam, że będę
rozdawać ludziom maleńkie koperty z moimi myślami. Ponieważ jestem troszkę uzdolniona
plastycznie, robiłam te koperty sama – wielkości pudełka zapałek. Do dziś rozdałam 2650
kopert. Produkuję po 50, na tyle starczają dwa arkusze szarego papieru. Nie szukałam
tekstów w internecie, bo to dla mnie obciach. A że w moim wieku ludzie mają problem z
zaśnięciem, to by się nie gapić w sufit (a nie mam telewizji ani radia), wstawałam i pisałam:
„Nie martw się”, „Uśmiechnij się”, „Życie jest tu i teraz”, „W życiu najważniejsza jest miłość”.
To, co mi do głowy przyszło, pakowałam do tych kopertek, wsiadałam do autobusu i
rozdawałam ludziom. Czasem na ulicy, czasem wchodziłam do apteki, do piekarni i
obdarowywałam.
Technika, jaką stosowałam, jest ciekawa. Za moich czasów okładki do książek robiło się
samemu. Wyrabiało się masę z mąki, farby, to – chlust! – na papier, wysychało i powstawał
marmurek. Tak samo robiłam kopertki – co sprawiło, że nie ma dwóch takich samych! Z tych
rozdanych kopertek tylko dwie osoby odmówiły przyjęcia.
Dostaję też informacje zwrotne – np. miesiąc temu podszedł do mnie pracownik browaru i
opowiedział historię, jak jego narzeczona otrzymała ode mnie kopertkę, że było to dla niej
takie cudowne i dzięki temu małemu gestowi miała wspaniały dzień.
Zdarza się, że ktoś przychodzi na zwiedzanie TBK i wspomina, jak otrzymał ode mnie
kopertkę, a dziś stoi u niego na kominku, jako najważniejsza ozdoba.
To rzecz, z której jestem najbardziej dumna. Wtedy, kiedy ludzie byli najsmutniejsi, to ja,
skoro rozdałam prawie 3 tys. kopert, zmieniłam życie 3 tys. ludzi!
Zawsze byłam uzdolniona plastycznie. W czasach, kiedy dorastałam, pokutowało jednak
przekonanie, że plastyk to nie zawód. A w moim tradycyjnym śląskim domu mówiło się, że
dziołcha musi albo zdobyć fach, albo się wydać. Zawsze chciałam być plastykiem, lecz było to
przez moich rodziców gaszone. Nie pozwolono mi nawet zdawać do szkoły plastycznej, po
znajomości znaleziono mi miejsce w Technikum Chemicznym. Zdałam tam, przemęczyłam tę
szkołę, choć jako alergikowi wcale nie było mi łatwo. Byłam outsiderem, więcej mnie tam nie
było, niż byłam. Pamiętam, jak tata powiedział do mojej mamy: „Musza iść do tej szkoły
zobaczyć, czy łona tam chodzi, bo mo tyn pysk za bardzo opalony”. A ja przed południem
zmywałam się ze szkoły i chodziłam na kajaki.
Bardzo dobrze pływałam – to była jedyna aktywność, która potrafiła mnie zmusić do pobudki
wcześnie rano. Nawet w piątym miesiącu ciąży startowałam na studiach w zawodach
pływackich w AZS-ie. Kiedyś na pływackim obozie kondycyjnym spotkałam się z dziewczyną,
która dostała się do liceum sztuk plastycznych, znałyśmy się z kółka plastycznego w Pałacu
Młodzieży. Opowiadała, że skończyła to liceum i dostała pracę. Pytam się jaką, a ona na to,
że maluje klatki w zoo. Pytam: jak to w zoo? Okazało się, że ona dostaje szablon tygrysa i go
odmalowuje. Wtedy sobie pomyślałam: „Starzy mieli rację”.
Po technikum rodzice chcieli mnie wypchnąć na matematykę, a ja z trudem dodaję 2+2, choć
jako mechanik nie mam problemu z zaprojektowaniem i obliczaniem maszyn. Tam po prostu
znajduję sens, nie są to puste liczby. Na tę matematykę się ostatecznie nie dostałam, a tata –
za karę – załatwił mi pracę w Hucie Batory, na najgorszym wydziale, na walcowni, z
komentarzem: „Jak zobaczysz, jak ludzie ciężko harują, to się na następny raz nauczysz i
zdasz!”.
Nie było mi przykro, miałam własne pieniądze i mogłam spędzać więcej czasu na kajakach.
Tymczasem wyszukałam taką uczelnię, by była daleko od domu i żeby było fajnie. Padło na
Kraków. Dostałam się na mechanikę w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Trafiłam do ekipy, w
której zabawa była priorytetem, no ale trzeba było się też uczyć. Na pierwszym roku były 103
osoby, po nim 40, potem 30, a skończyło nas bardzo niewielu. Do dziś utrzymujemy kontakt.
To świetni ludzie. Sami wariaci, jak ja. Większość z nas to samozwańczy artyści, kolega np.
jest rzeźbiarzem.
"Człowiek jest szczęśliwy wtedy, gdy praca jest jego hobby. Praca mnie zawsze cieszyła, zawsze robiłam to, co chciałam."
Pracowałam w biurze podróży, byłam pilotem wycieczek, dość dużo jeździłam po świecie i
przywoziłam m.in. instrumenty ludów prymitywnych. Gdy pojawiły się wnuki, chciałam
„odbudować” swój wizerunek, bo miałam wrażenie, że w ich oczach jestem stukniętą babcią.
Napisałam bajkę „Skąd się wziął dźwięk”, bo tych instrumentów zrobiło się 40. I to przez
przypadek. Polowałam na kij deszczowy, którego mi brakowało do kolekcji, a gość, który
sprzedawał kolekcję, powiedział, że albo biorę ją całą, albo nic. Kupiłam i dostałam wręcz
wagon instrumentów – i tak mój zbiór się powiększył.
Po napisaniu tej bajki zaproponowałam jej wystawienie u wnucząt w przedszkolu. Dziś wnuki
są nastolatkami i zwłaszcza wnuczka podkreśla, jaka była ze mnie wtedy dumna. A ja po
prostu chciałam, by się za mnie nie wstydziła. Dziś wnuki często ze mną współpracują przy
tych sztukach.
Jako przybysz, mieszkaniec bloku, długo nie mogłam się zaaklimatyzować, bo przez sporo
czasu nie było w nim nikogo z językiem śląskim. Nie umiałam tu nawiązać z nikim kontaktów.
Szczęśliwie się złożyło, że koleżanka, z którą mieszkałam w akademiku, mieszka w moim
bloku! Szukałyśmy pracy po całej Polsce, a obie znalazłyśmy ją w Tychach. Ja mieszkam pod
jedenastką, ona pod siódemką – to tak, jakbyśmy dalej były w tym samym akademiku!
Długo nie mogłam się przekonać do Tychów. Mój syn się urodził w Krakowie, ale był tak
zachwycony Tychami, że zapytał mnie, czy można sobie zmienić imię – na co odparłam, że
tak. A nazwisko? Jasne. A można sobie zmienić miejsce urodzenia? Bo on by sobie chciał
zmienić Kraków na Tychy. Mąż wtedy się roześmiał i powiedział synowi, że chyba zwariował,
Kraków wszyscy znają, a Tychy? Oburzyłam się: Tychy to Fiat i browar! Co mój mąż
skwitował, że chyba odwrotnie. Choć mój blok był cały fiatowski, nie było nikogo z browaru.
Takie to były czasy.
Występowałam kiedyś w Muzeum Śląskim, podczas Nocy Muzeów. Dostałam wtedy
informację, że ogłoszono konkurs z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
Należało opowiedzieć albo pokazać przedmioty z tym związane. Przyszłam z dwiema
patelniami – jedną zrobił mój dziadek, drugą mój tato. Miałam płaszcz z okiem na plecach, na
nogach glany. Opowiedziałam historię, która była związana z moją rodziną, nie tylko z tymi
patelniami. Ojciec był uczniem, a jego majstrem był mój dziadek. Mój tato w wieku 14 lat
przyszedł do domu swojego majstra i zobaczył w oknie 4-letnią dziewczynkę, która siedziała
na parapecie, obejmując rękami kolanka, miała złote loczki, cała była oświetlona przez
zachodzące słońce. Wyglądała jak z obrazka. Mój tato, 14-latek, pomyślał sobie: „Ona będzie
kiedyś moją żoną”. Wspomnienie tego widoku mojej mamy w oknie pozwoliło mu przetrwać
łagier, wojnę.
Tomek Kontny, autor komiksu, spotkał się ze mną potem raz jeszcze, tutaj, w browarze, i
wiele z opowiedzianych mu historii przeniósł na komiks. Co ciekawe, ja tego nie wiedziałam!
To był zupełny przypadek – zaczęło się od niedzieli, nie miałam co robić i pojechałam sobie
do Muzeum Śląskiego.
Prowadzę swoje notatki zbiegów okoliczności, teraz jest ich już 63. Zdarzyła się taka sytuacja
parę dni temu. Moja synowa i syn pracują na uczelni. Synowa co jakiś czas organizuje tam
różne wydarzenia. Tym razem o kulturze Aborygenów. Wymyśliłam sobie, że namaluję jej
takie kropkowe obrazy, nawiązujące do tej kultury. Leje deszcz, siedzę w domu, akurat ktoś
wyrzucił na śmietnik drewniane płyty, ale przez deszcz się rozmiękły. Wysuszyłabym je, ale
bolał mnie ząb i nie chciało mi się na ten deszcz wychodzić. Postanowiłam losowo wybrać
koleżankę, która by mi pomogła to przenieść. Dzwonię do niej i mówię, że potrzebuję
drzwiczek od szafek, bo muszę namalować obrazy. A ona na to, że musi usiąść, bo właśnie
zdemontowała meble kuchenne i ma takich 15!
Te wszystkie pomysły pojawiają się w mojej głowie skądś. Nie mam odpowiedzi skąd. Po
prostu, z kosmosu. Hobby mam dużo, bo nie lubię się nudzić. Nie mam telewizji, radia, ale
mam internet. Każde z moich hobby to trochę przypadek.
Człowiek jest szczęśliwy wtedy, gdy praca jest jego hobby. Praca mnie zawsze cieszyła,
zawsze robiłam to, co chciałam.